Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spodziewanie wraz ze swojem cierpieniem znalazł się w krainie snów. Nie on lecz ktoś inny za jego wiedzą kochał tę dręczycielkę. Był to człowiek co się zowie wyraźny i skończony, jednak absolutnie podobny do niego samego. Ona królowała jak bóstwo w niepewnem, przyćmionem świetle świątyni. Dopiero w samowoli niepoczytalnego zmyślenia zmierzył Marek własne dla niej uwielbienie. Przejęło go ono upajającym zachwytem. Opasało go, zanurzyło, pogrążyło na samem dnie jakiegoś nowego istnienia, wobec którego znikł bez śladu cały ten świat i jego obyczaj i jego prawo. Ekstaza nie znała ani granicy, ani przeszkody, dozwolone było każde szaleństwo. Pisał nocami, zapamiętywał się i zatracał się, jak samotny opętaniec, którego nie było komu strzec i pilnować Na schyłku nocy zimowej przemordowany i wniebowzięty przechodził z upojenia w sny, a gdy się budził koło południa, długo nie wstawał jeszcze, ścigając zacierające się zjawy senne. Chwytał do ręki wczorajsze kartki i czytał z nich, chwilami nie wierząc oczom, rzeczy nieznane, jak gdyby nie on to pisał. Poddawał się rozkosznemu zamąceniu, niepewności siebie i wszystkiego, co było poza jego wielką tajemnicą. Aż pewnej nocy zebrał kilkanaście dopiero co zapisanych kartek, nie czytając, zalepił w kopertę i, nie wahając się ani przez jedną chwilę, wydzwonił pana Łukasza, który czuwał na nocnej służbie przy jakiemś przyjęciu. Na rano kazał mu doręczyć list wedle adresu. Położył się i zasnął, a nazajutrz z tego listu pozostało jeno mętne wspomnienie, przy-