Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chwilę odwlec, oszukać swój ból. Już go w sobie miał, nadleciała nowa fala, uderzyła, pogrążyła. Poddał się. W jego rozpaczliwej, beznadziejnej tęsknocie, w najgorszych chwilach zjawiało się omamienie pociechy, wiara uparta, że gdy się w nim wszystko przewróci, gdy się zatarga tak nagle, tak strasznie, to znak, że właśnie w tej samej chwili ona o nim myśli, gdziekolwiek jest. Nie może inaczej być. Chce, czy nie chce, ona musi o nim myśleć, bodaj czasami. Myśli ze złością, szyderstwem się osłania i broni. Drwi, a w najtajemniejszej swojej głębi...
Ty głupi! Głupi! Cóżeś za jeden, żeby się od ciebie aż bronić? Coś ty jest na tym bożym świecie? Nic, nic. Nic, nic. Nic, nic — wybijał kopytami Komisarz, tętniąc w kłusie po twardym wygonie. Niepostrzeżenie wyrosła przed nim biała dzwonnica. Przejechał kolo kościoła, koło plebanji. Przez przerzedzone, zżółkłe listowie sadu ujrzał przelotnie werandę proboszczowską, a na niej przechadzającego się księdza dziekana i jakąś panią, siedzącą w pełnem słońcu. Przemknął się bas księdza, który coś prawił ze wznoszeniem ramion, jak na kazaniu, dziwny połysk słońca na włosach tej pani i coś nieuchwytnego w barwach jesiennych liści sadu, w zapachu jabłek, w przenikającym smutku tej chwili. Przywiązał konia u bramy cmentarnej i poszedł między pozarastane zielskiem mogiły. Jedna jedyna potężna lipa górą stała nad cmentarzem. Tam grób ojca. Tam obok leży i on. Cichy, ciepły powiew niósł leniwie tchnienia jesienne ziemi i składał je w zapomnianym, zapuszczonym smętku tego