Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nawskroś dziurami, daleki tuman pyłu — wszystko zastanawiało, podniecało, trącało boków jak ostrogami — czuj duch! Pilnuj się, patrz! Zadudniło za nim, zatętniało cichym pochrzęstem, pobrzękiem, ozwało się aż w sercu. Tysiąc kopyt bije w ugór! Obejrzał się Marek — nic. Szkoda takiego konia i takiego kłusa na głupi jakiś spacer. I łzy stanęły mu w oczach, wzruszenie ścisnęło za gardło — wypił był na dzisiaj też sporo. Zagadał do konia, klepał go po szyi — my się znamy, my dwaj to wiemy — co, nie? Ej, Komisarzu kochany, nie małoś ty zmierzył świata temi kopyciskami... Byłeś pod Krakowem? Byłeś. Wchodziłeś w triumfie do Lwowa pod panem pułkownikiem, w paradzie, z trębaczami, pod sztandarem? A może cię dosiadał sam pan wachmistrz, jadący w pysze za szwadronem, największy postrach i pan żołnierzy, o potężnem, czerwonem karczysku, który też przecie mógł nosić łeb jakiego Budiennego. A potem nad Wołgą, — nad Donem, nad Kubaniem ganiało na tobie widmo zamarłej przeszłości, jakiś biały oficer, pogrobowiec o dawno ściętej głowie, ratujący dwugłowego orła, wieszający komisarzy i wysadzony wreszcie z siodła przez ruską kulę. Dosiadł cię czerwony komendant 1 nawrócił ku zachodowi świata pradawnym szlakiem na Lacha. Pod Warszawą niemal byłeś, „w Polsze, gdie Chleba bolsze“. Ale cię zagnali, zamęczyli, aż tuś trafił i został. Bo ci to źle? Odpasłeś się i śledziona w tobie gra, ale powiedz, my dwaj się na tem znamy — to nasze życie, cóż to za życie? Gaworzył z koniem, użalał się i zagadywał, żeby jeszcze na