Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

albowiem byli już niedaleko. Gdy się dowie, zdradzi się ze swoim strachem, ze swoją radością. Anglik nic nie powie, ale dostrzeże wlot, czego nie powinien. Najlepiej — nie pytać o nic i nic nie wiedzieć.
A jeżeli ona właśnie, kiedy już tak strasznie blisko, płynie sobie w tej chwili po dalekiem morzu? O tej porze może jest gdzieś w Szwajcarji, może na wyspie Wright? Taka wielka pani może być wszędzie. Zdusi, zdławi żal, sekunda rozpaczy. Natchnienie zaszepce maleńki wierszyk, najcichszy, najtajniejszy.
Przybyli póżnym wieczorem. Nikt na nich nie czekał. Marek skłonił się najpiękniej, jak umiał, poważnemu starszemu panu, który stał uśmiechnięty pod kolumnadą wjazdową. Ale był to stary lokaj Teofil, który Botwida pocałował w rękę. W sieni olbrzymiej i wysokiej, jak kościół, w półmroku stały z obu stron posągi. Zalana światłem sala jadalna, daleko w przestrzeni, pośrodku, stół zastawiony po królewsku. Kredens, cała budowla, piętrzy się jak wielki ołtarz. Marek zasiadł do kolacji stropiony, wszystkiego niepewny i siebie, niemal w przerażeniu. Jadł, bojąc się obejrzeć wokoło. Nigdy nie widział nic podobnego. Do stołu usługiwała prześliczna panna w muślinowym fartuszku. Wstyd było brać, gdy podawała półmiski taka piękność. Botwid spoglądał na nią ostro, z nienawiścią. Z wytwornością jako gospodarz pożegnał gościa i życzył mu dobrej nocy. Wydał mu się tutaj, na miejscu, nietylko dorosłym ale jakby starcem. Przez schody, o jakich się czyta tylko w powieściach, kozaczek podobny do przebranej dziewczyny cicho