Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zachowuję się, jak należy w waszym kraju, gdzie wszyscy są ciemni i głupi, gdzie się nic nie dzieje. Nie przyjechałem tu z własnej woli, bo pod przemocą. Tam mi było dobrze. Jest to mój permanentny protest. Oderwali mnie od wszystkich przyjaciół, więc poco mam się do kogo odzywać? Monokl to sprawa prywatna, a odrazu mnie przezwali lordem Kretynem! Jacy inni, taki ja. O tobie wiem co myśleć. Ale ty nic, więc i ja. Jeżeli chcesz, to od teraz możemy się znać. Od dawna miałem zamiar zaprosić cię do siebie na wakacje. Jeżeli się zgadzasz, odpisz zaraz.
Mknęli. Marek zgubił się w pędzie i w obrazach podróży po dalekich, nieznanych stronach. Unikał pamięci na to, co go czeka u kresu za horyzontem sinych lasów, ku którym wciąż dążą i wciąż je mijają i zawsze widzą przed sobą inne, nowe. Może tak będzie wiecznie? Ach, byłoby najlepiej. Najwyższe szczęście pędzić ku czemuś nieznanemu i nic nie wiedzieć!
Lasy, piachy, pustynne mokradła, rozległe jak całe krainy, wielkie niespodziane jeziora, nieznane rzeki. Przetną jakąś linję kolejową, która zaszła im drogę, przejadą pędem, trąbiąc przeraźliwie, przez środek jakiegoś żydowskiego miasta, przez brudne rojowisko niższych tworów, kątem oka ujrzą ich nikczemną nędzę i wylecą znowu w piękny świat, oni dwaj, ludzie wolni, panowie. Botwid patrzał przez swoje szkło na lewo, Marek na prawo. Nie mówili ze sobą prawie nic. Botwid wogóle był niemową, Marek trzymał język za zębami ze strachu, że nie wytrzyma i zapyta wręcz,