Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/25

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

po grubych dywanach zaprowadził go do jego pokoju. Był to wielki gabinet, zasłany dywanem, z alkową, z balkonem otwartym na szumiące drzewa. Na oknach stały olbrzymie bukiety róż. Wyszedł na balkon, gałęzie drzew sięgały prawie do okien. Migotały przez nie gwiazdy. Zadumał się. Ocknął się. Kozaczek stał przy drzwiach w karnej postawie. Odprawił go, rozebrał się szybko i wsunął się do olbrzymiego łoża. Ugięło się pod nim, zakołysało sprężyście, miękko, rozkosznie. W szumie drzew grała tęskna, znajoma melodja. Na chwilę zamąciło się wszystko. Marek zerwał się, usiadł na bujającym się materacu. Wszystko to było jak z literatury. Zawrotna jazda. Tajemniczy zamek, pełen wspaniałości i niewiadomych przyszłych wydarzeń. Cisza milczenia nad tem, co ma być jutro... I otóż mądre były dziecinne brednie i zmyślenia tamtych lat. Samotne fantasmagorje, te, które się rodziły w Zimnych Dołach, pełne niemożliwej nieprawdy, były przeczuciem, naprzód wybiegającem widzeniem tego, co kiedyś miało się stać.
Ze zdumieniem stanął po raz pierwszy na brzegu jeziora, do którego przylegał park. Sina dalekość i biała cerkiewka na wyspie i białe kwilące rybitwy. Jakby tu kiedyś był. Ta sama, dawna ożyła w nim niespokojna, dygocąca radość i jej znajoma dolegliwość, i jej rozkosz. Każdego życie jest spisane w niecofnionych wyrokach i musi się wypełnić do samego ostatka. Ciska ktoś człowiekowi okruszynki wiedzy o tem w mętnych snach. Marek dopiero teraz posiadł na własność swoje czasy dziecinne, spostrzegł bieg