Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

niło mu się rzewnie i wzniosie. Tamte czasy objawiły się znienacka, jak wizja stworzona z marzenia. Byli to już inni ludzie, dalecy i wspaniali. Byli mytem, aż nie do wiary stawała się ich dzisiejsza prawda. Potężną falą podniosła się w nim duma. I ja tam byłem! — Uderzyła falą o twardy brzeg, rozprysła się w pył. Czyż ja tam byłem? Zmieniły się lata, ludzie, wszystko. Patrzał na Darasza i widział front pod Kołkami, las, okopy, cmentarzyk I-ej Brygady, a na polanie, usianej garnkami szrapneli, ziemiankę Komendanta... Darasz uchwycił jego zdziwione spojrzenie. Zagadał głosem przyciszonym, tajemnie.
— Zeszliśmy na psy. Pozwalają nam żyć jak z łaski, a i o to jeszcze trzeba walczyć chrześcijańską pokorą i zaparciem się samego siebie. Dobrze nam tak! Bo od samego początku trza było inaczej. Za mordę było kołtuna, tchórza, wywlokę z obcej służby, któremu się nigdy nie śniło o jakiejś Polsce. Teraz za późno. Zaprzedaliśmy legjonowe ideały. Zaco? Dla dobra ojczyzny, dla jej świętego spokoju. Oj, czy jej dobrze z takim spokojem? Ale człowiek zrobił karjerę — wlazłem między generałów. Bardzo mi słodko! Co za miny! Każdy stary patrzy zgóry i zaledwie raczy... Cóż to za generał, co się nie wysłużył u żadnego z trzech cesarzów? Intryganci, ramole, z których się sypią trociny. Do dziś dnia nie wiedzą, gdzie są, komu służą. Po deogenach, w ministerstwie, w sztabie, wszędzie siedzą, a ciężko i nikt im nie da rady. Oni rządzą i rozbijają się. Strasznie psują. Człowiek trzy ćwierci sił swoich trawi na to, żeby coś