Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W domu ogarnęło go lenistwo wsi i najmilsza czułość matczyna. Brat Kuba poza wzruszającą serdecznością okazywał mu szacunek, który się stawał już śmieszny. Marek dobrze wiedział, że nie zasługuje na żadne owacje. Nabiedował się w niewoli, był ranny — setki tysięcy ludzi przeszło przez to samo. Nadomiar dostał „Virtuti“, ale za numerem 5415, który co najmniej nie był jeszcze ostatnim. Jego zasługi i honory są pospolite. Co gorzej, wraz z wystąpieniem z wojska na nowo się stał niczem. W najtajniejszej szczerości swojej to jedno widział jasno. Z końcem epopei wojennej jakby odpadł od wielkich dziejów, które go niosły. Gwałtownie, poniżająco zmalał. Teraz musiał się przecież zastanowić nad dalszym losem. Kończyć (czyli rozpoczynać) studja? Jeszcze gorzej byłoby zostać na całe życie nieukiem i zasłaniać się maturą z przed dziesięciu lat, z której śladu nie zostało w głowie. W tym czasie coś go zmuszało do zagłębiania się w porachunki ze sobą samym. Było to natarczywe i pilne. Wiedział, że lada dzień przerwą się jego leniwe wywczasy. Coś się stanie i będzie musiał być gotowym. Ktoś zażąda od niego mocy i wielkości, od niego, tego samego, który jeszcze nic o sobie nie wie i jest bezradny, jak ongiś mały Marek, pustelnik z Zimnych Dołów. Ale ów mały miał w sobie przeogromny świat marzeń, a przed sobą nienapoczęte życie, gdy teraz... Marek ani razu nie zapuścił się w swoje parowy, które zresztą Kuba zasadził gęsto dębczakami, wytrzebiwszy docna jałowe chaszcze. Tam ożyłyby może piękne dziecięce lata,