Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I pan jest oficerem?! A może pan jest zwyczajnym smarkaczem? Niech pan natychmiast mówi całą prawdę! Jeżeli pan ma sumienie...
Załamał się jej głos. Rysy zmiękły. Złe spojrzenie zsunęło się z jej oczu i odsłoniło głębię takiego bólu...
— Błagam pana... Ja błagam na klęczkach!
Zachwiała się, ugięła się, jak gdyby miała naprawdę paść przed nim na kolana. Pochwycił ją za ręce. Nie mógł mówić i nic nie wiedział. W jednej chwili odpadła z niego twarda ludzka skorupa, dzieląca, broniąca każdego od cudzego cierpienia. Wraz z nią, narówni ukorzył się i załamał się w nieszczęściu. Zajękło żalem tamto dawne, które już było obumarło sobie zwyczajnie. Dopiero poczuł, że odzyskał w niespodzianym ciężkim darze żyjący cień, żywe tchnienie dawnego uroku. Dopieroż poznał w niej tamtego i poraź pierwszy z jej niepokojących oczu uśmiechnęło się ku niemu coś bliskiego. Jak gdyby odzyskał cząsteczkę z ogromnej swojej straty. Niema go i nie będzie, ale nie umarł cały... Nie było możności wypowiedzieć jej to odrazu, ale niepodobna rozstać się z nią bez słowa porozumienia. Jakież to słowo? Wszystko, co mógłby powiedzieć, wydawało się zanadto zwyczajne i w tej chwili wyglądałoby na frazes. A w duszy zbierało...
Nagle odtrącił go od niej strach. Ona wszystko wie! Poczuł w kieszeni z lewej strony straszny ciężar — nieszczęsny list... Po kiegoż licha nosił się z nim po świecie?