Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bardziej niezadowolonych Wszyscy oni „sobaczyli“ jeden przez drugiego, ale były to raczej sprawy chleba i dachu nad głową. Markowi niczego nie brakowało, o to już dbał brat Kuba, który nigdy się nie spóźniał. Zabrakło mu niejako powietrza. Było źle. Klimat się w Polsce odmienił, czy co.. Ozdrowiał zupełnie, wyrwał się z wojska i rozglądał się dookoła z rozkosznym, bezmyślnym przedsmakiem, co też dalej będzie, gdy jakoś, którego dnia...
Było to w połowie maja. Siedział w parku Ujazdowskim w pachnącym cieniu i myślał sobie o niczem, radując się wiośnie i słońcu. Naokoło dzieci, latanina, piski, okrzyki, piłki i obręcze. Wśród rozbawionych pędraków snuli się chwiejnie, jak lunatycy na sztywnych nogach, zataczając się jak srodzy opoje, lub stąpali jak nieszczęśni tabetycy liczni obywatele, którym wedle ich horoskopu wypadło dopiero tej wiosny stawiać pierwsze swoje kroki na padole niepodległej Polski. Ich wybałuszone oczęta pełne były zagadkowego świata, który odbijał się w nich, a nie przenikał jeszcze do niemowlęcych móżdżąt, gdzie jakoweś coś poruszało się jeszcze pokraczniej, niż ich niepewne nożyny. Kroczyło to kędyś po linjach prostych i spotykało się ze sobą za mocą przypadku. Stawało przed sobą nosem w nos dwóch nieznajomych liliputów, sztywnych i pękatych, i zaczynało tajemną rozmowę zapomocą sztywnych gestów i zagadkowego bełkotania. Rozumieli się nawzajem wśród ciżby wielkoludów i radzili nad czemś w skupieniu, mierząc się oczyma. Pochłonięci rozmową, zapominali o natarczy-