Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kodyle. Zamilkli na jeden dzień kłamcy. Zajadłe stronnictwa udzielały sobie nawzajem cichej amnestji. Nowa era! Otrąbiono ją uroczyście i zostało wszystko po staremu Po dawnemu wie, zły nogi w powszednim dniu i nie śmiały wyskoczyć ku nowemu jutru. Daremnie rozglądały się oczy po szerokim świecie, by się z nim porównać. Wszędzie jeno niepokoje, katastrofy. Dzień po dniu pełno tego po gazetach, aż się nie mieściło w głowie. No, przecież u nas inaczej. Nie dostrzegano wielkiej przemiany, nie widziano z polskiego zacisza, że to kona stary świat, który skonać nie chce. Że nowe życie wydziera się przemocą z pod ruin i mogił wielkiej wojny i ziemią wstrząsa w posadach. U nas inaczej.
Marek przechadzał się po Warszawie w wiosennem jasnem paletku, w zielonkawym kapelusiku, ale wciąż jeszcze nie mógł się połapać w cywilnym swoim zawodzie. Odzwyczaił się od myślenia o sobie, a potrosze i o wszystkiem naokoło. Wojsko i wojna długo oszczędzały mu tej pracy, a gdy nieopatrznie wyzuł się z munduru, ujrzał się pośrodku istotnego życia, jak obudzony ze snu, jak wystrzelony z procy. Rzeczywistość przez ten czas obróciła się jakoś nieoczekiwanie, wszystko było inaczej, niż mu się kiedyś wydawało. Nic mu się nie podobało, wszędzie widział same dziury, ani śladu zachwytu, nigdzie uroku. Polska jak gdyby mu się nagle zestarzała, zanim zdążył się nią nacieszyć. Wśród zdemobilizowanych oficerów, których wdzięczna ojczyzna tysiącami wyrzuciła na bruk i puściła na cztery wiatry, był on jednym z naj-