Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wych naukach, domowych i popuszczali rzeczom niepożądanym, które niepojętym sposobem ujawniały się zdradziecko na piasku alei. Wnet przechodzili do czynu, zamierzali wspólną daleką podróż, lub usiłowali przywłaszczyć sobie wielką piłkę, która zatoczyła się między nich. Wspomagając się, padali i darli się solidarnie, alarmując odnośne niańki i odrywając je od boku polskich żołnierzy. Marek obserwował z uciechą to wiosenne plemię, zrodzone na wolnej ziemi. Podejrzewał w nich jakiś nowy gatunek Polaków, który objawi się w swoim czasie i ujmie za łeb oporne, niesforne życie. Nie mówiąc o dziś panujących mamutach, nawet siebie i swoich rówieśnych miał za nieco znoszonych. Byli jacyś połowiczni i jakby niecali, brakowało im pełnej chęci do życia i odwagi. Ci młodzi odeszli od własnej młodości i snuli się jakby w leniwem oczekiwaniu, że coś się stanie samo przez się. Nie znać ich było jeszcze nigdzie. Mieli młodą wzgardę dla starych, ale nic nie mówili od siebie. Niemrawie i nieśmiało istniały sobie zrzeszenia byłych legjonistów, byłych peowiaków i byłych oficerów armji, którzy sami nie wiedzieli o sobie, czem są teraz i na teraz i na przyszłość. Po przeciwnej stronie grupowały się jakby jeno dla przeciwwagi rozmaite związki i koła, straże i pogotowia w celu odparcia rzekomego groźnego ataku, o którym nie myślał znowu nikt z tamtych. Młoda literatura bawiła się swoją kunsztownością, pełną talentów. Wśród młodych zgoła nikomu nie było pilno do czegoś nadzwyczajnego. I oni utknęli w onym polskim dniu powszed-