Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wczoraj odżyłam, od wczoraj pierwszą noc przespałam spokojnie. I już nie wie, że kłamie, bo ta noc, ach, właśnie ta!
I gdy tak powtarza po raz trzeci, mrozi ją coś. Wzdryga się. Rozgląda się i szuka. Skąd przenikliwe, przykre zimno? Wieje jak z grobu... Zimno bije od wiązki złocieni. Odsuwa się z krzesłem. Sama je przyniosła, ale coś się zmieniło w kwiatach! Wyglądają, jak te, które składa się na trumnach. Nie, kwiaty nie winne, że z pod nich przeziera czarna blacha trumny. Pcha ją coś, żeby tego dotknąć, przekonać się, że to nieprawda. Wyciąga rękę i cofa. Cofa, usiłuje nie myśleć, odzywa się, mówi coś zanadto głośno, pyta o coś bez sensu. Blednie, oczy stają się niewidzące i szalone, niespokojne palce w białej rękawiczce wbrew jej woli przebierają wśród gałązek chryzantem. Marek struchlały patrzy na nią przerażonemi oczami. Z całych sił ugniata i zaciska w garści fatalne kartki. Zdradliwe kartki szeleszczą, potrzaskują, nie mieszczą się w dłoni. Ręka mu drży, lata, rozrzuca kwiaty. Biała rękawiczka dotyka jego ręki. Nie mówią nic ani jedno, ani drugie. Marek lada chwila nie wytrzyma, zawrzaśnie dzikim głosem. Czuje, niemal widzi, że coś staje między nimi — rozwiewa się i buduje się znowu jakby postać z pyłków, które wirują w białym promieniu słonecznym. Lada chwila Marek, przezwyciężony przez rękę w białej rękawiczce, poprostu poda, jej zmięte kartki. Masz, czytaj... Ostatnią resztką woli spojrzał na. nią bezsilnie. Pani Goślicka zerwała się. Krzesło, odepchnięte aż ku oknu,