Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bez tego desperackiego przeświadczenia nie mogłaby istnieć. Nie mogła już dłużej żyć gołą nadzieją. Okropność rozdwojonego życia bez chwili spokoju i opanowania! O czemkolwiek pomyślała, nic nie miało własnego, wyraźnego bytu, wszystko było albo tak — albo owak. Sama sobie wymykała się, stawała się niepewnem widmem. Świat wokoło był zamącony, jak przez sen. Już nie chciała się niczego spodziewać i nie mogła. Przywdziała żałobę, uważała się za wdowę. A na dnie było chytre wyrachowanie, by podejść i oszukać nieszczęście, uśpić czujną, drapieżną przekorę losu. A obok roiło się od tysięcy przeczuć, nastrojów, jasnowidzeń, wróżb, odgadnięć. Złe sny i dobre sny. Złe chwile i dobre chwile. Złe dni i dobre dni. Samotne jakieś pomyślenie... Wizja, jakowaś chwila osobliwa, przywidzenie. Słowo kędyś zasłyszane, jakieś opowiedziane zdarzenie, prawdziwe czy skłamane, nieuchwytne coś, które przemknie się między wierszami czytanej książki, szept drzew po nocy, obłok, który wypowie coś, zanim się rozwieje... Pełno tego wszędzie i zawsze. Dawno jest zaplątana, jak w sieci. Płyną dni jak obłąkane, zmienne a pełne niezgłębionej pustki. Jeszcze widzi siebie, jeszcze obserwuje swoją niedolę jakby z ubocza. Dostrzega jeszcze swoje chwile szaleństwa...
Dziś przybrała się jak najpiękniej, cisnęła w kąt czarne szmaty, dzisiaj ponosi ją radość wierząca. Wierzy wszystkim trafom i przypadkom. Zapominając, że to już mówiła i raz i drugi, ponownie dziękuje za dobre wieści i powtarza słowo w słowo to samo: od