Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przewróciło się z trzaskiem. Zanim się opamiętał, już jej nie było.
Botwid przychodził chyłkiem, albowiem nie wolno mu już było wydalać się z właściwego pawilonu. Odnośnych sierżantów opłacał, a do Marka zakradał się po swojemu przez okno. Podejrzewał, że ciotka pracuje pokątnie nad zapakowaniem go na dobre do Tworek. Bo jeżeli Mytyszcza są jeszcze mocno niepewne, zato pewne są dawne botwidowskie depozyty w Banku Angielskim, ona zaś nic nie ma, a to, co skąd wyciągnie, starczy zaledwie na jakie takie życie. Graf Pieremietjew, przebywający tu na emigracji, jest jej złym duchem. Co prawda i własnego złego ducha ma ona w sobie co niemiara, ale graf jest genjalny jako szpicel, pośrednik i petersburski w wielkim stylu „pronyra“. Ta kanalja zabiega o obywatelstwo polskie „na peredyszkę“, a choć straszny to wróg bolszewików, do sufitu skakał z radości, kiedy byli pod Warszawą jako „prawosławne woinstwo“. To jest para! Grasuje to, gotowe na wszystko. Policja powinna uprzątać podobne typy, ale za dużo miałaby do roboty. Pełno takich w Warszawie. Trzebaby zapakować do kozy co najmniej co trzeci numer w Bristolu. Marek zapytał go wręcz, dlaczego on wówczas przed ośmiu laty... Botwid poprzestał na tem, że go przeprosił za skandal, jaki był urządził, zapominając, że on był gościem w jego domu. Grywali w szachy. Złazili się do pokoju Marka ozdrowieńcy, zbieranina, obijająca się z nudów po wszystkich budynkach szpitalnych. Zostawiali po sobie pełno dymu i odmęt opo-