Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ze szpitala nogami do koni przy dźwięku trąb żałobnych. Nadszedł papier z pułku o podniesieniu go do godności porucznika. Papier leżał spokojnie na jego stoliczku do czasu, aż chory będzie mógł go odczytać i ucieszyć się wysoką szarżą. Był bezsilny i niemrawy. Oddawna przestał myśleć. Przesypiał dnie i noce, a nic go nie nawiedzało we śnie. Zrzadka majaczyła jakaś czarna postać, która zdawała się stać i wystawać długo w nogach jego łóżka, na tle blasku bijącego od okna. Dookoła tej zjawy zakreślał się gruby kontur niewiadomej barwy i odcinał ją wyraziście i pięknie na tle światła i pożółkłych drzew. Wyglądała, jak czarny posąg. Rama górnego okna układała się nad nią w czarny krzyż. Było to dziwne i coś znaczące. Gdy napatrzył się temu z pod nawpółpodniesionych powiek i przymykał znużone oczy, postać z krzyżem długo stała jeszcze na tle ciemności, przybierając różne barwy, mieniąc się i niepokojąc go w półuśpieniu. Po paru dniach przywykł do czarnej wizji, nawet ją po swojemu polubił i tęsknił za nią, gdy otwarłszy oczy, widział przed sobą puste okno. Wreszcie przemogło się w nim coś i stopniowo zaczął dźwigać się jakby z niemowlęctwa myśli i wrażeń. Oglądał się wokoło, witał uśmiechem siostrę Renę i doktora, nie poznawał tylko swego sąsiada. Podstarzały niezgrabjasz kapitan Wiączek stał się wysmukłym uroczym młodzianem, gołowąsym i uśmiechniętym.
— Podchorąży Śniat, trzydziesty siódmy pepe — rekomendował się z łóżka. Oparte o łóżko stały kule, a pod łóżkiem rzeczy nieopisanie prze-