Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miasta. Przywykli do tego wszyscy. Wojna, która znów była zeszła z oczu, przypominała się nieśmiało ludziom z ulicy, którzy teraz jesienią otrząsali się na samą myśl o ciężkich dniach sierpniowych. Już nie do wiary stawało się tamto. Już teraz niechże będzie wolno... Prawdę powiedziawszy, nie było z nami całkiem znowu tak źle. Więcej się raczej wydawało. Nerwy... Rodziły się w tych czasach nowe wersje, doprawdy ciekawe, pochodzące z najlepszych źródeł. W gazetach, które wstydziły się swego niedawnego śmiertelnego strachu, ukazywały się kunsztowne artykuły o przesadnych alarmach (cui bono?), o czyichś wyolbrzymionych zasługach, o czyichś fatalnych błędach, o uporczywych obłąkańczych ideach strategicznych, które przywiodły wojnę do bram Warszawy... — Mały człowieczek w swej przyrodzonej żądzy spokoju zarzekał się nawet nikłego cienia własnej przelotnej wielkości. Mieli nad czem pomyśleć ci, którzy po piętnastym sierpnia orzekali pochopnie złotą erę narodu w natchnionych poematach socjologicznych. Z pośpiechem godnym podziwu wracało wszystko do drobniutkiego rytmu żywota, do starych nałogów, do ulubionych zajadłych sporów o nic. Odkładano na kiedyś sprawy wielkie i poważniejsze kłopoty, których było pełno. Odpoczywano błogo po dniach nadmiernego wysilenia. Po przeżytych przykrościach ta jesień była przemiła. Jako odszkodowanie za zmarnowane lato pogoda była stała i piękna.
Wbrew orzeczeniu władz szpitalnych i spokojnej rezygnacji kolegów Marek wciąż jeszcze nie wyjeżdżał