Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w rozkoszy marzenia. Teraz będzie inaczej. W wyobraźni porywał swoją zdobycz potężnemi ramionami mężczyzny. Ciężka niemoc nie dawała mu wyrzec słowa, nawet odetchnąć mocniej, gdy zatętniło serce. Drżał z obawy, że się spóźni, nie zdąży na czas. Dręczyła go wizja zapachu i niskiego głosu tamtej. W przestrzelonej piersi nie czul bólu, rany ani opatrunków. Ożyła i jak pieczęć legła na jego piersi piekąca pręga. Usypiał jak podrzucany na głębokich falach, które go kędyś niosły.
Uwzięła się gorączka. W ciągu długich dni i nocy tonął w zupełnej niewiedzy o sobie, pośród pogmatwanych szczątków zjaw, w męczącem dziwactwie okruchów myślenia, w nagłych paroksyzmach bezprzyczynowej radości, która wnet przerabiała się na czarne, ciężkie zgnębienie. Siostra Rena czytała to na termometrze, notowała i wykreślała na kartce przypiętej w głowach łóżka. Znakami oznajmiała kapitanowi Wiączkowi, że jest coraz gorzej. Oczami i znaczącem skinieniem głowy zapowiadała, że już chyba niedługo, lada dzień... Koledzy, znajomi zaglądali do pokoju, by postać nad nim przez chwilę, pokiwać głową i odejść. Codzień przez aleje szpitala przeciągały z kaplicy kondukty żałobne, z honorami wojskowemi, z wieńcami. Oznajmiały się żywym i żegnały zmarłego potężnym głosem trąb. Przekraczały bramę i wchodziły w żywy świat, w rojne ulice. Przechodnie odsłaniali głowy, zatrzymywały i nagromadzały się tramwaje. Kompanja żołnierzy, orkiestra, wieńce, księża, karawan i garść uczestników pogrzebu wplątali się w powszedni dzień