Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziwne, którym Marek poświęcał w ciągu dnia dużo uwagi.
— To są moje nowe nogi, panie poruczniku. Stare się znosiły, wyrzucono je i zapewne już psy je zjadły. Ale można i tak. Zwłaszcza, jeżeli inaczej nie można.
Markowi stanęły w oczach łzy. Spojrzał na młodego człowieka z tak wymowną dobrocią, z tak przejmującem współczuciem, że podchorąży Śniat, popatrzywszy nań przez chwilę z najwyższem zdumieniem, zaczął podkulać brodę, ściągać usta, wreszcie rzucił się twarzą do poduszki. Drgał i wił się w milczeniu. Marek spostrzegł przerażająco równą pustkę pod derką, która okrywała rannego do pasa. Niewiele poniżej na łóżku nie było już nic. Pomimo okropnego kalectwa podchorąży był zazwyczaj raczej v;esoły. Jego cudny, jakby dziewczęcy uśmiech witał Marka, ilekroć ten się zbudził. Nieszczęsny chłopiec stopniowo z uroczą nieśmiałością nawiązywał zażyłość ku panu porucznikowi. Opowiadał z dziecinną powagą i dokładnością działania swego pułku, a w szczególności nocne obejście pod jakiemiś Szarachowiczami, gdzie został ranny.
— Karabin maszynowy, panie poruczniku! Przyznam się, że nigdy tego nie lubiłem. Ale te trzy za miedzą już się poddały, idziemy je tylko zabrać. Tamci wszyscy co do jednego stoją z rękami do góry, oficer z gwiazdą na czapce. Myślę sobie, zabiorę mu tę gwiazdkę, bom jeszcze nie miał. Zaledwiem to pomyślał, mój oficer rym jak długi na ziemię i jak nie