Przejdź do zawartości

Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Marek zmieszał się — wszak mały ma słuszność: jakże tamto mogło być prawdą, kiedy obaj są dopiero w drugiej klasie? I z Celebesu nic nie zostaje, nawet marnej marki pocztowej. Wszelakoż — coś w tem wszystkiem jednak było... Dziwne to, jednak, jednak... Ale nigdzie nie było tak gorąco, jak na morzu Czerwonem. To ci dopiero łaźnia. Ale Ignacek nie uwierzył i znikł z okna. Stoi miss Mc. Farlane w wielkim kapeluszu panama, omotanym białym woalem. Jest surowa, patrzy nań bez cienia uśmiechu. Zawstydził się Marek, jak przyłapany: — Nie mogłem żadną miarą, miss Helga... Przecież wiesz z gazet, że u nas wojna... Musiałem pójść, a zresztą i takby mnie byli powołali... Bardzo piąknie, żeś przyjechała tu do mnie! — Do pana?! Nie życzą sobie znać... Od pierwszego maja, gdy się pan nie stawił, ani razu nie pomyślałam o czemś podobnem do pana. Jestem tu jako delegatka Peruwjańskiego Czerwonego Krzyża i zapytują oficjalnie, czy pan ma nasze proszki „Pe ku“? Czy dostał pan dwie zmiany oficerskiej bielizny »Redcrossweb“? Flaszką „Cibilis“? Dwa flakony „Kola“? Setkę papierosów „Gold-Flake“? Marek śmieje sią, aż go kłuje w piersiach, bo już rozumie, że to sen. Dusi się ze śmiechu i woła, szepce: — Nic nie dostałem! Niech pani idzie do djabła!
Wszelako ten nosaty z fajką nie może być żadną miarą snem. Co to, to nie. Zresztą i kapitan Wiączek powrócił z niebytu nirwany i już stękał. Przyglądał się bacznie, ale pod światło nie może rozróżnić rysów. Wreszcie zjawa na chwilą obróciła się pro-