Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bywało, gdy przylatał naprzełaj przez ogrody i parkany do jego okna u pani Habinakowej. I Marek zmrużył oko, to był ich znak. Ignacek zaczyna się rozwodzić o polityce, o sejmie i domaga się marszu na Wilno, „żeby tam nie wiem co“. Drwi z całej Europy. Rozumuje nad którymś paragrafem Traktatu Wersalskiego, cytuje, przytacza, wszystko ma w pogotowiu. Jak gdyby był szefem odnośnego wydziału w M. S. Z Rozprawiając, trzyma ostrożnie oburącz małego gołąbka. Ignacek był zapamiętałym gołębiarzem. I teraz jest maleńki, jak zawsze. Skąd on to umie, kiedy umarł w drugiej klasie? Skądże wie, co się dzieje, jeżeli już tak strasznie dawno go niema? Poprostu udaje, jak to on. Nieraz opowiadali sobie nawzajem niemożliwe historje. Bierze go pokusa, żeby i o sobie nałgać coś nadzwyczajnego. Właśnie ma wszystko gotowe. — Ignac, bez żadnej blagi, wiesz, co ja robiłem przez ten czas? Byłem na wojnie. — Na jakiej? Na punickiej? — Ależ na prawdziwej. Miałem ślicznego konia i wzięli mnie do niewoli. Potem bawiłem. w Chinach i na wyspie Celebesie. — A przywiozłeś przynajmniej stamtąd trochę miarek? — Marki? — Mam cztery filipińskie, jedną z Jawy, brakuje mi Sumatry i właśnie z Celebesu. Dawaj, mam na wymianę trójkątną czerwoną Dobrą Nadzieję i Kanadę (z bobrem!) — Daj mi spokój, żadnych marek! — Cóż mi to za Marek bez marek! — A potem byłem jeszcze na nowej wojnie. — Druga punicka! Czy to prawda, że Hannibal nie nosił wąsów? — A potem... — Słuchaj, jeszcze jedna wojna, a dostaniesz po pysku!