Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

filem. On! Botwid też przygląda mu się bacznie, bokiem. Ale dopiero, wsadziwszy monokl w oko, zaczął mu kiwać głową sztywno i wielokrotnie, jak to czynią konie podczas dużego upału. Na sekundę wyszczerzył zęby i natychmiast oblicze jego przybrało wyraz martwy i tępy.
— Bardzoś wymizerniał jest. Co ci zrobili? Ręka? Noga?
Marek pokazał, że przez płuca nawskroś, napoprzek.
— Mówić już możesz? Nie możesz? Więc ja tylko na jedną chwilę.
Lekko wspiął się na okno i przełożył długie nogi. Dziwnie się postarzał. Wygolona twarz zeschła się jak mumja, pełno w niej dołów i guzów. Był w nim jakiś wysoce zagraniczny styl i rozmach, ale naogół wyglądał raczej na karykaturę Anglika. Wyszczerzył zęby do Marka i wnet rysy mu stężały. Wyprostował się jak drąg przed łóżkiem kapitana Wiączka i przedstawił się.
— Major Botwid!
Kapitan podał mu rękę i pokazał na migi, że nie słyszy. Botwid jeszcze raz odsłonił zęby i wydobył kartę wizytową. Kapitan rzucił okiem i czytał przez sporą chwilę. Zerwał się, usiadł na posłaniu. Ogarnął koszulę pod szyję, spojrzał na Marka w popłochu i zaczął dudnić posępnym basem.
— Bardzo mi przyjemnie... Kapitan Wiączek! Niechże się książę rozgości — proszę zrzucić te łachy z krzesła. Osobliwa to będzie wizyta, panie majorze,