Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/15

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ach, jakże od dawna wyczekiwał czegoś nadzwyczajnego — zawołał groźnie: — Stój! — Worek zsunął się na ziemię — potoczyły się oczywiście dworskie kartofle. Znowu nic. Nic niesłychanego, a rzecz taka zwyczajna i głupia. Cóż go obchodzi, że kradną ojcu kartofle? Dziewczyna, jak dzika koza, odsadziła się odrazu wgórę na ostrostrome zbocze i znikła w leszczynie. Bez chwili namysłu skoczył za nią ot, ze zbytków, złapać szkodnicę, postraszyć i puścić. Ale w momencie przedzierania między kolącą tarniną, gdy ujrzał wgórze, tuż nad sobą jej białe nogi... Było to nieznane. To było okropne. Błogie. Straszne. Jedna sekunda.
Dopadł jej w ciasnem miejscu w samym gąszczu. Uwięzła. Z zielonego cienia spojrzały weń wystraszone, dzikie, szare oczy. Czarnemi spalonemi rękami przygarniała na piersi rozdartą koszulinę. Dygotała.
— Nie bój się... Ja tylko tak...
Niedołężnie wymawiał słowa. Coś go dusiło. Spojrzał i natychmiast odwrócił oczy. Oboje dyszeli w cierpkim zapachu rozprażonych liści. Marek szeptał:
— Nie bójże się, głupia — ja tylko tak... Możesz sobie zabrać swoje kartofle...
Dziewczyna nie odrywała od niego ogromnych, po dziecinnemu przerażonych oczu. Ostrożnie pogłaskał ją po głowie.
— No nic! To nic! Przychodź sobie kopać choćby codzień, ja ci nie dam krzywdy zrobić... Bo to we dworze mało kartofli? Tędy dobrze wynosić, nigdy nikogo, tylko ja...