Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w powieściach Juljusza Verne’a, potem w „Uranii“ Flammariona i niebardzo wiedział, co się działo dookoła. Urania oderwała go zupełnie od spraw ziemskich. Miał zostać astronomem. W pogodne noce w ciągu długich godzin wystawał z zadartą głową i z rozkoszą dawał się wciągać otchłani niebios. Na wielkanocnej spowiedzi przyznał się do wyznawania herezji, że Bóg — to poprostu siła ciążenia, za którą zamęczono Galileusza i Giordana Bruna. Otrzymał jednak rozgrzeszenie, ale został na drugi rok w piątej klasie z matematyki. Przyszły astronom, przybywszy do domu z przykrą nowiną, wytrzymał perory i biadania, wszystkich przeprosił, wszystko przyobiecał i rozpoczął swoje rozkoszne lato. W parowach, gdzie wiernie pilnował porządku pan Tuchołka, zastał wszystko pomyślnie. Zastał siebie dawnego, prawdziwego i dobre lotne myśli. Odrazu nawiązały się sprawy tajemnicze, widzenia i zjawy i rozmowy z Ignackiem — jak za najlepszych czasów. W szałasie zarządzone zostały znaczne ulepszenia: przybyła skrzynka z przyborami do pisania i z niezmiernie grubym kajetem. Z obrzynka deski narządzony został stół. Marek pisał pamiętnik. Na pierwszej stronicy czerwonym atramentem wykaligrafowany był tytuł: „Na pierścieniach Saturna“.
Któregoś lata w upalne południe poza krzakami przesunęła się postać zgięta we dwoje pod jakimś ciężarem. Obudzony ze szczytnej kontemplacji, sam nie wiedząc kiedy, Marek zerwał się, wyskoczył z szałasu. Ujrzał drepcące bose nogi, a nad niemi worek, wypchany czemś bardzo ciężkiem. Nie wiedząc poco —