Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Spuściła głowę i patrzyła kędyś zpodełba bokiem. Nagłe zerwała się i chciała się przecisnąć między Markiem a zwartym gąszczem krzów.
— Nie — nie! Nie uciekaj!
Mocno ją objął, zatrzymał dygocącą. Sam drżał ze wstydu. Dziewczyna była prawie naga, koszulina i spódniczka wisiały w strzępach. Przez skautowską koszulę ogniem paliły go ciemne jagody nieodrosłych jeszcze, dziecinnych piersi. Strasznie. Cudnie. Boże — co tu robić? To było jak sen. Jak zmyślenie.
— Niech mnie panicz puści!...
Nie mógł się od niej oderwać. Poznawał niesłychane, które się stawało. Więc to jest tak? Uwielbieniem zdejmowały go białe kolana dziewczyny. Czuł dla niej nieprzebraną wdzięczność, że już stoi spokojnie, przytulona. Że na coś czeka...
I on czekał.
Dopiero pod sam koniec lata doczekali się oboje. Widywali się codziennie. W najdzikszym zakątku, w największym gąszczu, ukryci przed całym światem i przed każdym przypadkiem, założyli sobie dom. Szałasek wysłany był sianem i zabezpieczony od deszczu. Marek wykradał z domu matczyne koszule i stare ubrania, znosił smaczne rzeczy, dźwigał cichaczem całe plecaki kaszy i słoniny z domowej śpiżarni — codzień czemś Łuckę obdarował. Naturalnie uczył ją czytać, a sam nauczył się przytem całować. Słodycz tych pieszczot pogrążała go w nadziemskiej niemocy. W ciągu długich godzin spoczywali w milczeniu, zatopieni w sobie spojrzeniem. Łucka piękniała w oczach.