Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

przed szałasem palił się ogieniek. Piekli kartofle i rozmawiali o wszystkiem po swojemu, czyli jak nigdy nikt z nikim. Po takim Ignacu nadarmo było szukać przyjaciela.
Rok szkolny wlókł się z dnia na dzień i zawsze przeważała nuda. W klasie było za ciasno i jakoś podle, głupio było i nijako na stancji u pani Habinakowej między łobuzami i osłami, pod terrorem „dryblasów“, panów z najstarszych klas, którzy już palili papierosy i gadali o pannach. Marek żył, drzemiąc, i patrzał sennem okiem, jak ktoś za niego odrabiał lekcje, wysiadywał w szkole i brał w jego imieniu dwóje i piątki. Ów ktoś zastępował go nawet w zabawach i bijał się za niego z kolegami. Budził się na święta, gdy przyjeżdżał do domu, odżywał zupełnie podczas letnich wakacyj. Po wojnie japońskiej nastała era zaburzeń i wielkich w Polsce nadziej. Zapanował męt, weszło w modę strzelanie do dygnitarzy i strażników, co wówczas nazywano terrorem. Ojciec te sprawy potępiał, matka wynosiła je pod niebiosa, a Marek nie zdążył wyrobić sobie o tem własnego zdania. W piątej klasie zastał go przewrót szkolny i już odtąd nastały tak zwane (na wyrost) „polskie porządki“. Walki i ofiary proletarjatu wyrobiły i uczniakom jaką taką niepisaną konstytucję. Odrazu skończyło się z przeklętym odwiecznym rygorem. Uczyniło się w szkole przyjemnie, ustał strach. U pani Habinakowej „dryblasy“ wykradały się kędyś na całe noce, a pomimo to kucharka i obie służące zaszły wkrótce w ciążę. W tym okresie burz i przemian Marek zaczytany był