Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

To imię nieznane ogarniało w sobie wszystko, co czuł i wiedział Marek o zamierzchłych czasach. Co słyszał od dziadka, który sam był w partji, co wyczytał w jedynej książce, która w klasie krążyła z rąk do rąk w kółku kolegów wtajemniczonych i pewnych. Duch pana Tuchołki żył w jarach Zimnych Dołów krążył wszędzie i ożywiał puste miejsca. Stał się towarzyszem, pomagał myśleć, czuwał i wspierał. Z nim uczyniło się miło. Znowu nikomu nie można tego wytłumaczyć, nawet oznajmić. Ludzie są ludźmi. Jeden tylko był na świecie Ignacek, który odrazu pojął był niesłychaną nowinę. Cóż, kiedy umarł.
Ale i on nie odszedł całkiem. Snuł się gdzieś zawsze w pobliżu i słyszał, co się do niego mówiło. Nieraz w klasie, zwłaszcza na ostatniej godzinie, kiedy nuda stawała się już zupełnie nie do wytrzymania, zmarły kolega porozumiewał się z nim cichaczem, wiercił sprytnemi oczkami i wyrabiał swoje miny. Raz tylko był na wakacjach w Jordanowicach. Ten czas przesiedzieli przeważnie w parowach. Marek podzielił się z nim posiadłością. Wymierzyli granicę, ułożyli pracowicie wielkie kamienie graniczne i połać z jeziorkiem otrzymała nazwę Marki, zaś część z kamieniołomem i z widokiem na trakt i na wieś Zieleniec była Ignacowem. Pobudowali, kopiąc w zboczach, dwa szałasy, gdzie odwiedzali się nawzajem, żyjąc zresztą samodzielnie, a porozumiewali się zdala umówionemi okrzykami.
Szałas w Ignacowie był urządzony z komfortem. Najmilej tam było siedzieć w dni deszczowe, gdy