Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Idjota? Ten idjota ojca wyręcza, jak dorosły. Jego nad ludźmi postawić, to nie to, co...
— To mi nie imponuje. A klnąc nad ludźmi nigdy nie będę.
Wywiązywała się rozmowa, przewidziana do najdrobniejszych szczegółów. Stary wypominał litanję synowskich niedołęstw i uchybień, a Marek odgryzał się apatycznie, jakby z musu. Kapelusz i biały kitel ojca znikały wreszcie za krzakami.
— Osioł jeden. Pustelnik...
W zeszłym roku powyżej zapuszczonego kamieniołomu (opoka tutejsza uparcie dawała znikomą ilość wapna) oberwała się ziemia i między korzeniami koślawej sosenki odsłoniły się białe żebra, piszczele i czaszka ludzka. Z bijącem sercem stał Marek nad tem odkryciem. Długo trzępciał i dygotał. Wreszcie opamiętał się i wnet odgadł. Były to kości pana Tuchołki. W okolicy nic nie słyszano o takiej bitwie. Prawdopodobnie, może nawet nie było jej zupełnie. Ale tu właśnie zjawił się zakopany tragiczny powstaniec, który padł, świadcząc krwią straconej sprawie. To było niezbite. Wyłonił się, odkrył jemu jednemu, małemu Markowi. Tajemniczy, wieczny znak!
Opodal na miejscu wynioślejszem wykopał Marek mogiłkę głęboką na łokieć. Wysłał ją grubo gałązkami sośniny, pachnącą macierzanką, odważnie pozbierał resztki do ostatniej kosteczki, przeniósł i ułożył w porządku. Usypał kopczyk, okrył go darniną. Niech spoczywa w spokoju pan Tuchołka. I nikt nie ma o tem wiedzieć!