Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Natarli, narobili alarmu i uskoczyli w bok ku południu. Nikt nic nie rozumiał. Sytuacja była najdziwniejsza, a skołatane, przemęczone, bezsenne głowy oficerskie niezdatne już były do myślenia. Klucząc i myląc domniemany pościg, ostatnim tchem końskim doszli do ustronnego folwarku i zapadli na noc. Od świtu rotmistrz wyprawił patrole po trzech ludzi we wszystkie cztery strony dla zorjentowania się. Armaty odzywały się i ze wschodu i od zachodu. Każdy meldunek był niespodzianką. Każda wieść zebrana po drodze zagadką. Wreszcie jedno stało się pewnem: zaplątali się w sam środek między wielkie masy wojsk, będących w pełnym ruchu, w zapędzie na Warszawę. Szwadron zapadał na dzień w ustronnych sadybach, między kępami leśnemi, po nieznacznych dołkach i pasł konie. Nocami wychodził, posuwał się nieco ku wschodowi, szukał nowej kryjówki i przyczajał się. Mieli nadzieję, że wnet gdy minie główna nawała, znajdą się na tyłach nieprzyjaciela, gdzie odzyskają swobodę ruchów, a nie mając nic lepszego do roboty, będą mogli rozwinąć niejaką inicjatywę, grasując po linjach etapowych, wszczynając alarmy, szerząc fałszywe wieści, napadając tabory. Wreszcie czegoś się ostatecznie dowiedzą i jakoś się przecie wymkną. W tych opałach Marek zapomniał o wszystkich okropnościach odwrotu. Nie gnębiły go więcej straszliwe obrazy klęski, paniki, zatracenia, które zapełniały bezmierną przestrzeń od samego Mińska. Odcięty od pułku i od całości spraw wojny, zagubiony z garstką ludzi wśród pól i lasów, zdany na łaskę przypadku, grając tylko o życie