Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wota, zdumiewała go i przeszywała dotkliwem wzruszeniem, rozczuleniem bez granic, które aż bolało. Gadał trzy po trzy. Jak gdyby wylazł ze siebie i unosił się w powietrzu. Jakże ich kochał wszystkich, co do jednego! Wciąż o coś pytał i oni jeden przez drugiego pytali go o coś natarczywie, a nikt nikomu nie odpowiadał. Wreszcie Marek oprzytomniał i uchwycił pierwszą myśl. Złapał w ramiona picola, który stał wniebowzięty i zapatrzony na wesołą kompanję, podniósł go wgórę i oddał komendę:
— Mały, baczność! Melduj starszemu panu, żeby tu natychmiast sześć butelek burgunda! Już cię tu niema — kurc-galop, na jednej nodze!.. Ja stawiam i melduję posłusznie starym kolegom i wam, panowie, każdemu wedle szarży, że od tej chwili...
— Do nas, Marku! Siódmy pułk ułanów!
— W jedenastym sami nasi! — ryczał kolega Gzowski, major.
— Piewszy szwoleżerów oto pułk! Co za ludzie! Co za konie!
Od tygodnia tuła się szwadron odcięty od pułku i od swoich. Pewnej nocy pułk zapomniał ich zdjąć z punktu obserwacyjnego, czyli też konny z rozkazem zbłądził lub przepadł. O świcie dwie baterje ostrzelały las i zbudziły ludzi drzemiących przy osiodłanych koniach. Jak okiem sięgnąć, zaroiło się pole od niezliczonych kup konnych, które szły nawałą. Ruszyli chybko przez las szukać pułku, gonili go przez cały dzień, a o zachodzie słońca, wyszedłszy gdzieś na trakt, wpadli na olbrzymie tabory nieprzyjacielskie.