Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i śmierć szwadronu, ozdrowiał z ciężkiej duchowej niemocy. Sam o tem nie wiedząc, stał się komendantem szwadronu, jego duszą i istotą. Rotmistrz niby czynił swoje, czuwał skupiony i bezsenny, ale jego smutne ciemne oczy były jakby przesłonięte nieruchomą, mętną powłoką. Coś go dzieliło od realnego świata. Był przytomny i rozważny, ale jego uporczywe milczenie, trwające całemi dniami, głęboka martwa zaduma i tępy jakiś spokój, wprost niepojęty w podobnych tarapatach, zdejmowały Marka obawą. Czasami w groźnej twarzy rotmistrza budził się zagadkowy, przejmujący uśmiech, w którym było coś niesamowicie śmiertelnego. Marek poglądał ukradkiem na ukochanego człowieka w zmieszaniu, we trwodze. Nie mógł pojąć, co się działo w tym spiżowym, niezłomnym człowieku wojny. Pewnego dnia pozostał w tyle i z pagórka lornetował okolicę. Oddawna już wyszli poza swoje mapy i wiedzieli jeno tyle, co sami wypatrzyli i ile dopytali się u ludności. Podjechał do niego stary wachmistrz Smyla i przemówił wprost:
— Panie poruczniku, źle z rotmistrzem. Trza go pilnować, z oczu nie spuszczać ani na jedną chwilę.
— Widzę, że mu coś jest. Ale co?
— Uśmiecha się ku czemuś, to najgorsze. Pan porucznik widział go kiedy, żeby on kiedy tak...
— Nigdy, ani razu.
— Ja widziałem. Było w Bobrujsku temu dwa lata, jak wyszedł rozkaz kapitulować. Przyszedł wczas rano, przeszedł przez stajnie, wszedł na moment do