Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

paru miesięcy, ale cóż, niema solidnych rekomendacyj, a papiery mu zginęły. Wymagają, nic dziwnego, tyle „swołoczy“ pcha się na posady... Chodzi wszędzie bezustanku. Szuka po ulicach, może kogo spotka ze starych kolegów o wyższej szarży. Szuka po cukierniach, tylko te garsony złodzieje go prześladują za dziadowski przyodziewek...
Jednak... Jednak robiło mu się jakoś obco. Nawet jego nieustająca polska radość stała się jakby nałogiem, który trwał w nim, ale nic już właściwie nie dawał. Było mu w Warszawie za cicho, za spokojnie. Otrząsał się na wspomnienie krwawego czadu rosyjskiego, w którym spędził trzy lata, jak w piekielnym kotle, gdzie każdy dzień i każda godzina niosły w sobie katastrofy, przewrotowe zmiany i monstrualne absurdy. Jednak tam nawet wszelkie horrenda miały swój sens utajony. Tamtejsze zaślepione szaleństwo, zataczając się jak pijane i błądząc w obłąkaniu, wyraźnie ku czemuś zmierzało. W Polsce — tak mu się to nagle wydało — wszystko stało w miejscu. Tem lepiej dla Polski — rozumował, ale po pewnem opamiętaniu uczyniło mu się czczo i nudno. Przesoliwszy w radości, teraz zaczął się puszczać na zbyt pochopną krytykę. Przezwano go dobrotliwie bolszewikiem.
Nic nie robił. Od rana do nocy kręcił się między ludźmi, słuchał, patrzał, dyskutował, bywał na wiecach, czytał wszystkie gazety, wreszcie utonął w chaosie i dopiero naprawdę nic nie widział. Gdy się wywnętrzał i wyzwierzał przed kolegą, Marjan Plechyński śmiał się.