Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

każdy... Może się jeszcze mylę, więc bardzo przepraszam. A nawet choćby tak było, skąd mnie ma pan pamiętać, kiedy pan był prawie ciągle nieprzytomny. Przepraszam jeszcze raz... Ale może jednak był pan przypadkiem oficerem w legjonach, w kawalerji?
— Tak, ale wachmistrzem.
— I ranny między Styrem a Stochodem, pod Trojanówką? Lipiec, rok szesnasty?
— Tak, to ja.
— Jakże się cieszę! I nogi całe? Może pan chodzić?
— Jeszcze jak! — Chwała Bogu. Jestem doktór...
— Ach, doktorze! Przecież oni byliby mnie zakopali w lesie. Gdyby mnie...
— Takby było, jak pan powiada, ale jeszcze pewniej „sanitarze“ pana dobiliby na poczekaniu, jakby tylko poznali, że legjonista. Na szczęście, ja tam był i dopilnowałem. I co pan powie, nie chcieli brać! Ja każę, a jeden do mnie z pyskiem. Dopieroż ja go raz w mordę, drugi, trzeci... Sam zrobiłem opatrunek i na „nosiłki“. Pan patrzył we mnie przez cały czas takiemi szeroko otwartemi oczami, a ja stary płaczę. Ja, com na tej wojnie tyle widział... Patrzę ja w te młode polskie oczy i myślę — to jeden z tamtych... Ryczę, jak baba — oj wy chłopcy, chłopcy, czego to warn się zachciało... A teraz, masz tobie — ot i Polska jest...
Ale doktór nie może się dostać do polskiego wojska. Nie szczęści mu się zupełnie. Dobija się od