Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w piersi. Na czyjąś, może najsłuszniejszą, uwagę krytyczną tudzież lewicową odpowiedział odruchowo brutalnie, wszczął burdę, za którą wyproszono go na zewnątrz. Stawał na ulicy jak wkopany i z najgłupszym uśmiechem wniebowzięcia szeptał coś do siebie, lub zwracał się do Bogu ducha winnego przechodnia, który rzucał nań dziwne spojrzenie i uciekał. Wzruszały go polskie szyldy, polskie znaczki pocztowe, nawet ubożuchne polskie banknoty. Gdy spotkał policjanta, prowadzącego dwóch nędznych aresztantów, podziwiał ten obraz w skupieniu. Ci złodzieje są też obywatelami Niepodległej Rzeczypospolitej. Nie wątpił, że tym wolnym obywatelom podlejszego gatunku jest znacznie milej siedzieć na polskim Pawiaku, niż na dawniejszym. Wreszcie uspokoił się. Zaczął czytywać gazety, przyglądał się sprawom i ludziom. W tym celu chodził do przedniejszych kawiarni. Tam najłacniej mógł spotkać kogoś z kolegów krakowskich lub pułkowych. Pewnego dnia zauważył czarnego pana o surowej, wygolonej twarzy Rzymianina, który wpatrywał się weń natarczywie. Był to Włoch, Rumun, może nawet Hiszpan. Marek z rozkoszą napawał się zagranicznymi gośćmi, od których w tych czasach roiło się w Warszawie i którymi nabity był „Bristol“. Podziwiał uniformy khaki niezliczonych misyj wojskowych i chciwie przyglądał się bohaterom zachodniego frontu, pogromcom Niemiec, tym, co ocaleli ze straszliwych rzezi pod Verdun, Ypres, nad Somme’ą i byli najmężniejsi z mężnych, sądząc po odznakach bojowych, które okrywały ich bohaterskie torsy. Z czarnookim