Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mionami, słuchali cierpliwie i nie przeczyli, żałując, że ciężkie przejścia tak dalece zrujnowały nerwy młodego człowieka. Doprawdy, było to niepokojące. Ciotki, u których zamieszkał, łamały nad nim ręce i podstępnie zaprosiły zaufanego lekarza od lżejszych bzików. Janka nie śmiała pisnąć, gdyż za pierwsze trzeźwiejsze i rozsądne słowo została sponiewierana i zakrzyczana. Zaprawdę, spadł z księżyca! Plątał się po Warszawie, jak cudownie uleczony ślepiec od urodzenia, który nagle ujrzał świat. Znał go z opowiadań, z tysiąca wiadomości, teoretycznie wiedział o wszystkiem, ale teraz przejrzał i oto sprawdza własnemi oczami... Przy tem sprawdzaniu Polska przerastała wszelkie wyobrażenie. Przedewszystkiem była i snąć trzeba było wyjątkowego jakiegoś momentu objawienia, ażeby w to nareszcie uwierzyć. Bywają zjawiska wyjątkowej mocy, których niepodobna ująć i ogarnąć poprostu i odrazu. Otaczają człowieka, ocierają się o niego, są mu niby znajome, aż nagle wybuchają w świadomości jako rewelacja cudu i mózg wchłania je w paroksyzmie bólu, trwogi i szczęścia bez granic. Więc Marek wpatrywał się z nabożeństwem w orła państwowego, przybitego nad komisarjatem policji, czytał z lubością od deski do deski przeróżne obwieszczenia rządowe, latał wraz z ulicznikami za pierwszym lepszym i nawet za każdym napotkanym oddziałem piechoty. Na galerji sejmowej leżał na plecach gapiów z pierwszych rzędów i nic nie widział, chwytając jeno echo suwerennego gwaru i słuchając bicia własnego serca, które rosło i dolegało mu