Strona:Andrzej Strug-Pokolenie Marka Świdy.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cym od lampek. Bez namysłu ujął za klamką, drzwi od kajuty były otwarte.
— Kto tam?
— To ja!
Nie do wiary jakoś szybko, niepostrzeżenie zawinęli do portu w Marsylji. Marek z osobliwą miną, jak obudzony ze snu, patrzył na ten brzeg. Ogarnęło go ciężkie strapienie. Miss Mc. Farlane śmiała się.
— Pan sądził, że tak będzie bez końca?
— Tak... — odparł szczerze.
— A więc niech pan tymczasem wraca do swoich, powitać odrodzoną ojczyznę — na resztę zimy. A na wiosnę, jeśli tak bardzo pan chce... Jeżeli pan jeszcze będzie chciał, to na wiosnę możemy się spotkać gdzieś na świecie. Możemy się odrazu umówić. Na Boże Narodzenie jadę z Quebec do St. Louis — do ojca. Potem razem z gronem przyjaciół jedziemy na sezon na Sandwich, pan wie, gdzie to? Stamtąd już wprost do Europy. Powiedzmy, pierwszego maja, Paryż — Hotel Ritz — zgoda?
W Warszawie zapadł w stan radosnego upojenia. Przez kilka dni był niepoczytalnie szczęśliwy, olśniony, opętany. Byle co wtrącało go w ekstazę. Na każdym kroku czyhała na niego zasadzka nieprzypuszczalnych dziwów. Wszystko było fantastyczne. Wydzierało się to zeń w okrzykach zdumienia, w patetycznych gestach, we łzach i w uniesieniach zachwytu, w nieposkromionej gadaninie, którą napastował znajomych, a w mocniejszej jakiejś chwili nawet przechodniów na ulicy. Ci brali go za warjata, a znajomi wzruszali ra-