Strona:Anafielas T. 1.djvu/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
234

Znikła gdzieś w głębi wnętrzności pożarta;
Ale znać było i z oczu i z syku,
Że smok już boleść uczuł, poznał wroga.
Sparty o górę Witol nie uciekał;
A kiedy Pukis rzucił się ku niemu,
On na kark jego, jak na konia, skoczył,
A w ręku pancerz łuskowy ścisnąwszy,
Język i oczy na wierzch mu wysadził.
Wówczas potwora, szybując skrzydłami,
Z Witolem razem w powietrze się wzbiła,
I coraz nikła na pochmurném niebie,
Aż gdzieś za szarym obłokiem się skryła.


Wojsko patrzało w ponurém milczeniu,
I dwór królewski z zamczyska poglądał,
I posły, stojąc na góry wierzchołku,
Czekali z strachem, kto na ziemię zleci?
Świst tylko przeszył spokojne powietrze,
A potém głuche nad wojskiem milczenie.
Wszystkich się oczy do góry zwracały,
Gdy z chmury czarna wysunęła bryła,
Pędem ku ziemi lecąc ze krwi strugą.


Smok to był, ale z paszczęką obwisłą;
Skrzydła obcięte, nogi miał skurczone;
Z karku się czarna sączyła posoka: