Strona:Anafielas T. 1.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
223

Jutro go rano u łoża twojego
Ujrzysz, mój ojcze! Usypiaj spokojny. —
I poszła córka; w podwórcu zamkowym
Zebrała sługi; śle ich do świetlicy,
Kędy sam jeden Witol odpoczywał.
— Kto miecz cudowny od gościa dostanie,
Swoboda jemu i dziecióm na wieki,
Stu niewolników na sto gonów ziemi! —
Rzekła, i słudzy upadli na twarze.
Biją im serca na obietnic tyle.
Wszyscy pobiegli do gościa świetlicy.
Witol nie usnął, jeszcze na posłaniu
Siedział i płakał na nieszczęście swoje,
Gdy drzwi széroko otwarli posłani,
Wpadną na niego i więzy narzucą,
A starszy Smerda, ulubieniec pani,
Miecz mu od pasa chce oderwać siłą;
Lecz pas go trzyma u Witola boku,
I, jakby przyrósł, odjąć się nie daje.
Napróżno szarpią, próżno się szamocą.
Nie wziąść go ręką, nie oderwać mocą.
A Witol walczy z siepaczy wszystkiemi,
I co dwóch rzuci, podepce na ziemi,
To czterech znowu do niego przyskoczy,
Targa, i wiąże, i siłą ugniata.
Miecza do ręki Witol wziąść nie może —
Ręce spętane; jeszcze spętanemi
Broni się silny, niewolników rzuca: