Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lekko przybiegła i wziąwszy go pod rękę, prosiła, żeby cicho mówił i prędko przeszedł koło okien sąsiadów, z obawy, że Olimpia gotowa przyłączyć się i zepsuć im przechadzkę. Wtedy dopiero uspokoiła się, gdy minąwszy ulicę i tunel kolei żelaznej, skręcili na lewo do lasu.
Na świecie było ciepło, pogodnie, słońce przedzierało się przez mgłę srebrzystą, rozlaną po całej atmosferze, wnikającą we wręby lasu, gdzie na kilku drzewach, niezupełnie ogołoconych z liści złotawych, znajdowały się jeszcze gniazda srocze, wiązki jemioły zielonej, na znacznych wysokościach. Słychać było krzyk ptaka, ustawiczny, skrzypiący jak pilnik i to pukanie dziobem w drzewo, co odpowiada łoskotowi siekiery drwala.
Szli wolno, zostawiając ślady nóg na ziemi rozmiękłej od deszczów jesiennych. Fanny rozgrzała się, biegnąc prędko z domu, więc z twarzą zarumienioną, z błyszczącem okiem, przystanąwszy, zdjęła z głowy dużą mantylę koronkową, podarek Rozy, jedyną pozostałość z dawnego przepychu, nietrwałą a kosztowną. Tę suknię, co miała na sobie, lichą, czarną jedwabną sukienkę, podartą pod pachami i na staniku,