Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

twych pieszczot i dobre popędy, jakie we mnie rozbudziłeś... To osobliwość, nieprawdaż... Safo cnotliwa!... Tak, cnotliwa, skoro ty się oddalisz, ale dla ciebie zachowuję się taką, jaką mię pokochałeś; rozszalałą, płomienną... uwielbiam się...“
Nagle, ogarnęła Jana wielka tęsknota. Gdy minie radosne wrażenie powitania, ugaszczania i wylewów uczuć, te powroty synów marnotrawnych zawsze bywają zatrute wspomnieniem życia koczowniczego, żalem za żołędziami gorzkiemi i leniwą trzodą do pasania. Ranki prowensalskiej zimy nie miały już dlań zdrowiodajnej rzeźwości; nie wabiło go polowanie na piękne brunatne wydry, wzdłuż nadbrzeży urwistych, ani na dzikie kaczki na „naye-chien“ starego Abrieu. Wiatr zdawał mu się ostry, woda twarda a przechadzki po nawodnionych winnicach, w towarzystwie stryja, wiecznie objaśniającego mu swój system stąwideł i rowów do ścieku, bardzo jednostajne.
Wieś, na którą w pierwszych dniach patrzył przez pryzmat chłopięcych lat swoich, chaty stare, niektóre już opustoszałe, wszystko to tchnęło smutkiem, wioski włoskiej. Idąc na pocztę, nie mógł uniknąć nudnej gadaniny starców, sie-