Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/072

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kowniami, których szyby, ze startą gdzieniegdzie polewą, ukazywały, jakby w latarni czarnoksięzkiej, przechodzące i całujące się pary... Która to godzina? Czuł się znużony, jak rekrut przy końcu etapu. Przytępione cierpienie weszło w nogi i wiedział teraz to tylko, że jest zmordowany. Ach, położyć się spać... Gdy się obudzi, wtedy chłodno, bez gniewu, powie tej kobiecie: „Słuchaj... wiem, kto jesteś... Nie twoja w tem wina, ani moja, ale nie możemy już żyć z sobą. Rozstańmy się...“ Żeby się zabezpieczyć od jej prześladowań, pojedzie uściskać matkę i siostry, otrząsnąć się na tym wolnym i ożywczym wietrze Rodanu, z brzydkiego i strasznego snu.
Fanny położyła się, znużona czekaniem i spała w pełnem świetle lampy a otwarta książka leżała przed nią na prześcieradle. Wejście Jana nie obudziło jej, stając więc przy łóżku, przyglądał się, jakby jakiejś nowej, obcej kobiecie, którąby tam zastał.
Piękna, o! piękna, ramiona, szyja, całe popiersie z bursztynu delikatnego, ścisłego, bez plam i skaz. Ale na tych powiekach zaczerwienionych, może z powodu romansu czytanego, niepokoju lub oczekiwania, na tych rysach wyciągniętych nieruchomo i nietrzymanych w kar-