Strona:Alfons Daudet-Safo.djvu/067

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jan nie mógł dłużej słuchać. Czuł, że umiera od tej trucizny, połkniętej w tak dużej dozie. Poprzednie zimno, ustąpiło miejsca żarowi, który mu zalegał piersi. W głowie czuł szum, zdawało mu się, że ona zaraz pęknie, jakby żelazna blacha, do biała rozpalona. Przeszedł na drugą stronę bulwaru, chwiejąc się pod kołami powozów. Woźnice krzyczą jakoś... czego mogą chcieć ci głupcy?
Przechodząc przez targ Magdaleny, uderzony został zapachem heliotropu, ulubionym jego kochanki. Przyśpieszył kroku, żeby odeń uciec i szalejąc z gniewu, do żywego zraniony, myślał głośno: „Moja kochanka!... o, tak... piękne plugastwo... Safo, Safo... I ja z nią żyłem cały roki...“ Z wściekłością powtarzał to imię, przypomniawszy sobie, że je kiedyś napotkał w pośledniejszych dziennikach, pomiędzy innemi przydomkami dziewcząt, w humorystycznym Almanachu Gotha-galanteryi: Safo, Kora, Karo, Fryne, Joanna z Poitiers, Foka.
I wraz z czteroma literami szkaradnego imienia tej kobiety, całe jej życie przepłynęło mu przed oczami, jakby rynsztokiem. Pracownia Caoudala, bójki z La Gournerie, czaty przed domem osławionej Farcy, lub na słomiance