Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

stynię, podobną do dna morskiego. Tam spotkałem karawanę. Właśnie ludzie, znękani skwarem, zabili ostatniego wielbłąda, szukając w nim wody, lecz znaleźli jej tylko troszkę. Z góry paliło słońce, a z dołu grzał rozpalony piasek. Wtedy zacząłem się w nim tarzać i podniosłem go wielkimi słupami do góry. Toż to był taniec. Możesz sobie wyobrazić matko, jak tulą się wtedy wielbłądy, a podróżni osłaniają zasypane piaskiem głowy. Ci rzucili się przedemną na twarz, jak przed Allahem, swym bogiem. Teraz są już pogrzebani, a nad nimi wznosi się wielkie wzgórze piaskowe. Gdy ich kiedy znów odwieję, wtedy słońce ujrzy tylko wybielone kości, a wędrowcy zobaczą, że i przed nimi byli tam już ludzie.
— A więc tylkoś zła narobił! — zawołała matka. — Idź za to do worka. — I zanim się wiatr południowy spotrzegł, chwyciła go za kark i wsadziła do środka. Uparciuch potoczył się w swem zamknięciu po ziemi, ale stara usiadła na worku, a wtedy musiał się uspokoić.
— Synowie twoi to prawdziwe zawadjaki — powiedział książę.
— Rzeczywiście — odpowiedziała stara — ale widzisz, jak ich potrafię uśmierzyć. Oto masz czwartego.
Był to wiatr wschodni, ubrany według chińskiej mody.
— No a cóżeś ty porabiał — zapytała go matka — myślałam, żeś był w ogrodzie rajskim.
— Polecę tam jutro — odparł przybyły. — Jutro upływa akurat sto lat od chwili, kiedy tam byłem ostatnio. Teraz wracam z Chin, gdziem tańczył wokół wież porcelanowych, dzwoniąc w wiszące na nich dzwoneczki. Podemną na placu zebrani byli wysocy urzędnicy różnych stopni, a pośrodku paru