Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zima przeszła, przeszły następne zimy i lata, leciały one tak, jak ja przelatuję albo, jak ulata śnieg lub kwiecie jabłoni, opadały, jak opadają jesienne liście.
Ale panny z zamku były jeszcze młode, najstarsza zachowała swą piękność, która tak kiedyś zachwyciła budowniczego okrętów. Często rozwiewałem jej włosy, gdy stała nieruchomo pod jabłonią i patrzyła na zachodzące słońce, a otrzęsione przeze mnie kwiecie spadało zwolna na ziemię.
Średnia siostra Joanna najbardziej była teraz podobną do matki. Wyrosła na pyszną lilię o nieugiętej łodydze. Zastawałem ją najczęściej w sali, gdzie wisiały portrety przodków, na których kobiety odziane były w jedwabie i aksamity, a mężczyźni w zbroje lub płaszcze, ozdobione drogocennem futrem. Zapewne między niemi zawiśnie kiedyś jej obraz, na pewno tak myślała, rozumiałem to z cichego poruszenia jej warg, gdy odchodziła stamtąd długim korytarzem.
Najmłodsza piętnastoletnia Dorota podobną była teraz do bladego hiacyntu. Miała duże błękitne oczy, a na ustach półdziecinny uśmiech, którego nie ośmielałem się jeszcze zwiać swoim chłodnym podmuchem. Spotykałem ją teraz w ogrodzie, w lesie albo na polu przy zbieraniu ziół i kwiatów dla ojca, który przyrządzał z nich różne tajemne płyny. Bo Waldemar Daa był dumnym i zarozumiałym, ale posiadał doświadczenie i umiał wiele. Ogień płonął teraz w jego komnacie nawet podczas letnich dni. Drzwi do niej były pozamykane i rzadko dolatywał z za nich głos pana zamku. Teraz postanowił on zwyciężyć siły natury, chciał w milczeniu znaleźć tajemnicę robienia czerwonego złota.