Strona:Aleksander Szczęsny - Baśnie Andersena.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dlatego to dym i płomień wydobywały się ciągle z komina. Widziałem to, byłem tam — opowiadał wiatr.
A tymczasem gdzież się podziały ze stajni piękne rumaki? Co się stało ze złotemi i srebrnemi naczyniami z sal zamkowych? Wielkie stada bydła nie pasły się już na łąkach. Wszystko topniało, wszystko szło na coraz nowe kotły i tygle, w których dotąd jakoś nie było ani źdźbła złota.
Powoli opustoszały wszystkie kąty zamku, spiżarnie, piwnice i pokoje. Miejsce sług zastąpiły szczury i myszy. Niektóre szyby popękały, inne wypadły z ram, teraz już nie potrzebowałem wchodzić przez drzwi — śpiewał wiatr. — Teraz dąłem przed bramą zamiast nieobecnego trębacza i obracałem z trudem zardzewiałe chorągiewki na dachach. Bieda teraz nakrywała do stołu, bieda zagnieździła się w szafach z zużytą odzieżą. A tymczasem włosy i broda Waldemara Daa posiwiały w kurzu i popiele u komina, czoło pokryły głębokie zmarszczki i oczy zapadły w oczekiwaniu upragnionego złota. Ciskałem mu nieraz w twarz popiół z komina, zawodziłem przez wybite szyby, byłem jedynym śpiewającym głośno w zamku. Nadeszła zima a wraz z nią i mrozy, a wtedy, aby zachować humor, przeciskałem się przez skruszałe mury i zaglądałem w twarze śpiącym biednym córkom. Nie było co tam jeść ani nie było, czem się ogrzać. Uuuu, jakżem tam wtedy biegał — mówił wiatr.
Po zimie nastąpiła wiosna, po nędzy powinny były nastąpić dobre czasy. Ale za długo kazały one na siebie czekać. Było to w samą Wielką Niedzielę, dzwony dzwoniły radośnie, słońce jaśniało na niebie. Właśnie Waldemar Daa skończył przygotowania do ostatecznej próby. Słyszałem, jak wzdychał i modlił się,