Strona:Aleksander Kuprin - Jama T. 1.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wybaczy pan! Do czego to podobne, przecież była między nami umowa...
— Umowa, umowa... Masz jeszcze pół rubla i więcej ani grosza. Co za bezczelność! Ja jeszcze powiem kontrolerowi, że na gapę wozisz. Ty sobie bratku nie myśl! Nie na takiego trafiłeś.
Oczy konduktora rozszerzyły się i nabiegły krwią.
— Ach ty żydzie — zawył. Schwycić cię łajdaku i pod pociąg!
Ale Horyzont, jak kogut napadł na niego.
— Co? Pod pociąg? A wiesz ty, co za takie słowa bywa? Groźba gwałtu? Oto zaraz pójdę i zawołam ratunku — i obrócę rączkę sygnałową; i z taką stanowczą postawą chwycił za klamkę drzwi, że konduktor machnął tylko ręką i splunął.
— Udław że się moimi pieniądzmi, żydzie parszywy!
Horyzont wywiódł z coupé swą żonę.
— Sarusiu! Pójdźmy popatrzeć z platformy, lepiej widać. No jak pięknie, wprost jak na obrazie!
Sara poszła posłusznie za nim, podnosząc niezgrabnie ręką nową, widocznie poraz pierwszy włożoną suknię, zginając się, jakby w obawie dotknięcią nią drzwi lub ściany.
W oddali, w różowej odświętnej mgle wieczornych zórz jaśniały złote kopuły i krzyże. Wysoko na górze białe wysmukłe cerkwie, jakby płynęły w tym kolorowym czarodziejskim tumanie. Kędzierzawe lasy i krzaki zbiegały cię na dole i gromadziły na samym wąwozem. Prostopadła biała ściana wąwozu, kąpała swe podnoże w szafirowej rzece. Bajecznie piękne, starożytne miasto, zdawało się, szło samo na spotkanie pociągu.