Strona:Adolf Pawiński - Portugalia.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

właśnie szósta godzina uderzyła na zégarze kolejowym. Cztéry czy pięć mil jedziemy po téj saméj drodze, po któréj przed kilkoma dniami wjeżdżaliśmy do Lizbony.
I znów nam słońce, wstające pogodnie, ukazuje krajobraz malowniczy, o barwach południowéj natury. I znowu spoziéram zdziwioném okiem na piękności, których w pośpiesznym biegu przy wjeździe do Lizbony dostrzedz nie było można. Zresztą posuniemy się niebawem dalėj, ku owym okolicom, które przed kilkoma dniami zasłaniał jeszcze zmrok świtu porannego.
Nasi towarzysze w wagonie prowadzą spór zawzięty o transformiźmie, o Darwinie. To Haeckel, to Quatrefages, to Mortillet, to Ribeiro — cochwila inne słychać nazwiska. Nareszcie wśród gorących sporów przeciwnicy, którzy dotychczas francuzkiego używali języka, dla większéj skuteczności swych dowodów, rzucili się do własnéj mowy, gdyż byli to po większéj części Portugalczycy.
Nie wiem jak się tam skończyła ta walka. Zapewne obie strony, jak zwykle, zostały przy swojém. Nastąpiło zawieszenie broni. My zaś tymczasem, usiadłszy przy oknie wagonu, rzucaliśmy chciwe spojrzenia to w prawo, to w lewo, na podmiejskie rozkoszne ogrody, lub na sinawe wody szérokiego Tagu.
Śpiesznie zmieniały się widoki, jak dekoracye