Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przydrożną chatą stała jakaś baba i ta rozpuściła język:
— Widzicie go, jaki to pogan! Do dzieci ze strzelby celuje... A nie wiesz-że ty tego, ladaco, że to jest grzech ciężki?
Malwa się przestraszył i jeszcze bardziej przyśpieszył kroku.
„Jużci kobieta prawdę mówi: nie godzi się mierzyć strzelby do człowieka — bliźni!“
Odetchnął, bo już wyszedł za wieś na pole. Uśmiechnął się sam do siebie, gdyż mu dziwna myśl przyszła do głowy: „Coby to było, gdyby tak dubeltówkę nabić miałkim pieprzem i dopiero kropnąć z tyłu do tych małych psotników? Oj narobiłoby toto wrzasku; pieprz pewnieby ich żarł, palił.“ Wnet atoli spoważniał, gdyż sobie wspomniał, że taki żart byłby też grzechem, a grzechu strzedz się trzeba w mowie, myśli i uczynku. Właśnie zgrzeszył teraz myślą.
Wtem spostrzegł jastrzębia, który siedział na kamieniu, wodząc w około oczyma — ptak ogromny, kuropatwiarz. Malwa przyczaił się, przychylił, podchodził, a jastrząb siedział, patrzał zdziwionym wzrokiem, jak gdyby nie mógł pojąć, co za stworzenie widzi przed sobą: cielę, koza, czy człowiek. Jeszcze się dziwić nie przestał, kiedy strzelec do niego wypalił: „bach, bach!“ Ptak usiłował wznieść się na skrzydłach, podskoczył, upadł i, brocząc krwią, bijąc