Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

o ziemię skrzydłami, stoczył się w brózdę, aby skonać. Ale na huk strzałów, prawie jednocześnie, wyrwał się z kotliny zając i o jakich trzydzieści kroków przystanął naprzeciwko Malwy.
Niezwykłe zjawisko miał strzelec przed oczyma: szaraka bez słuchów, „zwierzę naznaczone w Bożej oborze“. — Gdybym nie był wystrzelił do jastrzębia... — tu się zastanowił, bo „możeby nie należało strzelać do takiego kota, który chyba jeden na całym świecie nie ma słuchów.
— Na stół potrzebują dużo, dużo zwierzyny! — mruknął, nabił strzelbę i poszedł dalej. Idzie, rozgląda się i myśli: — O zakład, że kot siedzi tu w ugorze!.. A jakże, jest tam, o jakie sześćdziesiąt kroków od miedzy! O, dziś widać zające dotrzymują! — Podszedł bardzo blizko, będzie miał strzał pewniuteńki, wymierzył, a tu — „prztyk, prztyk“. — Niechże cię, sęk trzaśnie! Zapomniałem na śmierć nałożyć pistonów!... Psia-kostka, tamten zając bez słuchów zauroczył, czy co!.. Oho, nie będzie dzisiaj szczęścia! A tu na stół potrzeba dużo, dużo zwierzyny. — Pocieszyła go myśl, że ten zastrzelony jastrząb mógłby wyjeść przez zimę niejedno stado kuropatw, sporo zajęcy, a tak już nie żyje.
Było południe, Malwa ciągle łaził po polach bez posiłku i bez szczęścia. Wczoraj „wyp-