Strona:Adolf Dygasiński - Zając.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

westchnął: przypomniał sobie, że mu się przyśnił dzisiaj Cymbał.
„Szkoda, mądry, dobry był psina!“
Westchnął znowu, gdyż teraz za psa i za siebie musiał pracować.
Nizki, skulony, toczył się ku wsi drobniutkim kroczkiem, trzymając pod pachą dubeltówkę, a zpod kołtuniastej czupryny zaledwie znać było szczuplutką, poczerniałą twarz, ożywioną przez czarne, zezowate oczka. Zimny jesienny ranek kąpał się w rosie, a płachty mgły wisiały panad łąkami, lasami. Właśnie pasterze wypędzali ze wsi bydło w pole, a jeden z nich spostrzegł przemykającego się chyłkiem Malwę i krzyknął:
— Mysi król idzie!
Nadbiegli inni, wołali na wszystkie strony:
— Mysi król! Mysi król!
Strzelec przyśpieszył kroku, chciał się jak najprędzej wyrwać, uciec od natrętnych krzykaczy, którzy teraz natarczywie za nim biegli, trzaskali biczami i krzyczeli:
— Mysi król!
Pochylił się ku ziemi, udając, że bryłę błota w swej obronie podnosi. Swawolnicy przystanęli, a on tymczasem w derdy uchodził. Jeszcze poskoczyli za nim z okrzykiem:
— Mysi król!
Teraz z oddalenia złożył się do nich strzelbą, ażeby nastraszyć malców. Ale przed jedną